Kto powiedział, że nie można się wybrać na wycieczkę niedaleko domu? Można i z całego serca to właśnie polecam.
Ostatnio odkryłam fajne miejsce – niedaleko domu, odosobnione, ukryte między drzewami – więc upał nie szkodzi. Jak to zrobiłam? Włączyłam Stravę. Tak, to popularne narzędzie do rejestrowania aktywności ma fajną opcję – przeszukuje teren w którym jesteś i dopasowuje ci traskę. Na początku oczywiście puściła mnie najgorszą możliwą opcją, ale zmieniłam filtr na 'dirt only’ więc dostałam same boczne drogi.
Pojechałam na mały rekonesans rowerem – trasa była na tyle obiecująca, że następnego dnia wygrzebałam spod sterty przedmiotów wózek rowerowy i zapowiedziałam Milenie, że jedziemy na wycieczkę.
Wstaję rano. Piękna pogoda, będzie ciepło ale przyjemnie, no i poza tym tam jest mnóstwo drzew – nic tylko się spakować.
Muszę się dokopać do mojego buszkraftowego szajsu – zabrać kuchenkę gazową, niezbędnik – Milena znajduje czekoladę rozpuszczalną jeszcze z wycieczki w góry więc to też muszę zabrać. Tym razem skupiam całą swoją moc na tym by nie zapomnieć kuchenki. Ostatnio, gdy pojechałyśmy na kawkę do lasu, zapomniałam wziąć kuchenkę – skończyło się więc na zimnej zupie z kubka w grudniu. Milena nie darowała mi zupy z kubka – miała być, koniec.
Po godzinie jestem spakowana więc mogę się zająć walką z przyczepką – nie wiem czy ja jestem jakaś nie tego, ale wiecznie się muszę z tym mocować. Nie jest prosto zapiąć taki wózek do roweru, pociesza mnie jednak to, że pewnie tak samo trudno wózek by się wypiął. Jedziemy!
Na początku trasa jest dość cywilizowana – z opcji dirt only wywalam ten fragment ponieważ jest tam poprowadzony fragment ścieżki rowerowej, potem ścieżka się kończy a my wjeżdżamy w drogę dojazdową do pola. Po obu stronach mamy drzewa, ptaki śpiewają intensywnie. Jest takie miejsce, gdzie chyba mają gniazdo bo raban robią niesamowity. Niestety, nie wiem co to za ptaki – może kiedyś je nagram i uda się je rozpoznać – o ile nie zapomnę, a zapomnę na pewno.

Droga jest dość wyboista ale jedzie się nieźle. Co jakiś czas muszę robić uniki, żeby nie oberwać gałęzią róży w twarz. Milena jest zadowolona, co chwilę mi opowiada co widzi.
Dojeżdżamy do torów – idziemy łi? – pyta Milena z tyłu i to ostatnie co od niej słyszę – zasypia. Postanawiam stanąć na chwilę, niech sobie dziewczyna pośpi a ja sobie odpocznę. Wyciągam też aparat i robię zdjęcie nicości – przypomina mi to trochę Podlasie: patrzysz i widzisz wszystko płaskie dookoła. Na horyzoncie widać Ślężę. Popijam sobie colę, robię zdjęcia, żałuję że nie zabrałam ze sobą poddupnika. Milena smacznie śpi. Nagle przejeżdża pociąg – Milena się zrywa przerażona, ja w duszy gratuluję sobie miejsca postoju. Brawo, Magda, stanęłaś przy tych torach, bardzo to było mądre.
No nic. Wstałaś? To jedziemy. Dobra mina do złej gry.
Na szczęście jesteśmy już blisko, dwa skrzyżowania i zjeżdżamy na plac zabaw. Wypakowuję młodzież i siadam na ławce. Podsumowanie: jechałam z 4km, teraz będę tu siedzieć ze 3 godziny. W międzyczasie zrobię sobie kawkę.

Miejsce jest naprawdę urokliwe. Plac zabaw schowany w gąszczu drzew i krzewów. Dość typowy plac zabaw. Z kamyczkami, zjeżdżalnią, karuzelą i starymi zabawkami przyniesionymi przez małych imprezowiczów. W tyle wiata, a’la turystyczna, dalej w krzakach też jakiś sprzęt – hopsałki czy coś takiego, nie wiem jak się nazywa to ustrojstwo do skakania. Milena zachwycona sobie biega, ja rozglądam się dookoła. Kiedy młodzież robi się głodna, czas wyjąć kuchenkę i zrobię zupkę. Szef kuchni poleca dziś zupkę z kubka, czekoladę i kawę. Dodatkowo pokrojone w kawałki ogórki, winogrona, pomidorki i kabanosy oraz kilka bułek. Jesteśmy przygotowane.

Klimat biwakowy tak mi się udziela, że nie zauważam że siedzę obok kosza na śmieci i nie muszę kitrać opakowań po zupce do domu. To chyba dobry znak, tak sądzę.
Zasadniczo cel wycieczki osiągnęłam.
- pojechałam rowerem
- wzięłam Milenę na plac zabaw
- przetestowałam trzymak do filtrów do kawy
- uruchomiłam kuchenkę po zimie
Pełen sukces. Na sam koniec wycieczki robię jeszcze małe kółko po Lesie Mokrzańskim. Chciałam dojechać do ruin pensjonatu. Bo Las Mokrzański to taki trochę las duchów. Czuć w nim niesamowitą atmosferę. Drogi są dość cywilizowane, czuć po prostu że kiedyś to było miejsce gdzie ludzie przejeżdżali do miasta, spali – nie to co teraz. Znajduje się tu również mogiła. Niejedna podobno. Oczywiście nic nie udało mi się znaleźć – lato to nie jest najlepszy sposób na takie wyprawy. Dużo lepiej szukać ruin jesienią, zimą – gdy już liście poopadają z drzew i krzewów.
Znajdujemy za to masę padalców. Nie ludzi, zwierząt. Łażą po drodze i nieźle się muszę nagimnastykować, żeby żadnego nie przejechać tym moim składem. Chyba się udaje – co złego, to nie ja.
Spędziłyśmy cały dzień 'na wycieczce’ i powiem szczerze że takie wycieczki to ja szanuję – nie tracę pół dnia w aucie żeby gdzieś dojechać, pochodzę (lub pojeżdżę), zjem coś fajnego, wypiję dobrą kawkę. Zdecydowanie to coś wartego powtórzenia.
Jedyne co mogę zrobić w tym miejscu to zachęcić cię do przeszukania swoich okolic. Może masz polną drogę koło której przejeżdżasz a tak naprawdę nigdy się nie zastanawiałaś dokąd prowadzi? Może warto spróbować?
Dodaj komentarz