Z bieganiem mam tak zwaną relację love-hate. Kiedyś biegałam dużo. No dobra, jak ktoś biega dużo to to moje bieganie to nie było ani dużo ani szybko. Ale nic mnie nie denerwuje bardziej niż opowieści kanapowców, którzy wstali z kanapy i postanowili zacząć biegać a mordercze treningi zapewniły im wymarzoną sylwetkę i rekordy w zawodach.
Myślisz pewnie, że jestem zazdrosna? Nic z tych rzeczy. Po prostu jak się wczytasz w biografię takiego kanapowca to się okazuje, że on w liceum to pływał w drużynie, potem rower, na studiach minęlo, praca i tak zaległ na tej kanapie na kilka lat.
Kanapowcem jestem ja. Nie trenowałam biegów bo nie lubiłam. Na zawodach byłam tylko raz, bo mi kazali. Biegłam na 400m. Przybiegłam przedostatnia. Dlaczego 400m skoro najlepiej się czułam w biegu na 100m? Bo im się człowiek wysypał i nie mieli kogo dać. Także ten.
Może kiedyś wrócę do opowieści o moich pięknych czasach kiedy się zaczęłam wkręcać w bieganie i nawet jeździłam na zawody – po koszulki i medale, nie łudź się, cały czas ostatnie miejsca były moje.
W każdym razie: pod wpływem książki wyjęłam swoje buciki i poszłam biegać z innym nastawieniem. Kazałam zegarkowi pikać za każdym razem jeśli przekroczę określone tętno i włączyłam podcast O duchach na Spotify. Zrobiłam prawie 6km i nawet było spoko. Nie nastrajam się, bo wiadomo jak to jest z celami: pierwsze tygodnie lecisz na efekcie wow a potem olewasz.
Niemniej jednak przed państwem pierwsze podsumowanie tygodnia (km) i dumna jestem bo co prawda te 17km to gówno a nie dystans ale to moje gówno i jestem z niego dumna!

Dodaj komentarz